sobota, 13 lutego 2016

Marriott Everest Run


Marriott Everest Run to bardzo specyficzna impreza. 24 godzinne wchodzenie po schodach w Hotelu Marriott w Warszawie. Brzmi absurdalnie? Kilka dni po powrocie do domu nadal mam takie wrażenie. Start ten nie należał do tych, po których to na następny dzień krzyczę: wracam tam za rok! 
Co mnie w ogóle do tego podkusiło? Szczerze mówiąc sam nie wiem... Prawdopodobnie fakt, że mam momenty przesilenia i znudzenia chodzeniem z kijami i szukam coraz to nowych, ciekawych wyzwań.
Kilka słów o formule zawodów:
- limit 200 osób,
- zawodnicy podzieleni na 5 grup, startujących co godzinę,
- każdy wchodzi ile chce, odpoczywa ile chce, - główny cel to pokonanie 42 pięter 65 razy, by uzyskać wysokość Mount Everest, czyli 8848 metrów.


Moje Nemezis

Przyjechałem do Warszawy nad ranem, w Hotelu Marriott byłem około godziny 6:00, zdrzemnąłem się jeszcze na kanapie przed biurem zawodów, a przed 8:00 odebrałem swój pakiet (numer startowy, smycz, chip, kubeczek, rękawki). Około 9:00 zjadłem śniadanie i udałem się na start, by zobaczyć jak do boju rusza pierwsza grupa. Godzinę później ja sam stanąłem na starcie, krótka odprawa organizacyjna i ruszyłem na schody. Pierwsze wejście było raczej, że tak powiem, zapoznawcze: jak wygląda klatka schodowa, jak są oznaczone piętra, jak wysokie są stopnie schodów, czy można chodzić po dwa stopnie, czy też pojedynczo itp.


Tabliczki ułatwiały poruszanie się po hotelu

Na szczycie czekał punkt kontrolny, na którym odbijało się chipa i komputer rejestrował wejście, następnie punkt z napojami (woda i izotonik) i droga do windy, tutaj krótkie oczekiwanie, zjazd na dół i ponowne podejście do schodów. I tak na okrągło. Po 2 godzinach zszedłem na pierwszą przerwę, mały posiłek i powrót na schody. Każde kolejne wejście to dokładnie ta sama historia: wąska klatka schodowa, schody, schody, schody, schody, na górze odbicie chipa, łyk wody, winda i ponownie schody. Na szczęście około godziny 14:30 przyszedł mnie odwiedzić Maciek ze swoim synem Frankiem i poszliśmy wykorzystać mój kupon na posiłek i trochę pogadać, bym, choć na chwilę, mógł oderwać się od schodów. Po tej dłuższej przerwie wróciłem ponownie na schody i, mniej więcej, tak to wszystko trwało do północy, kiedy to przyszedł kryzys.


Pamiątkowy numer startowy i rękawki

Zrobiło się naprawdę ciężko, nawet nie tyle co fizycznie, tylko psychicznie... Już sam widok schodów i tej klatki schodowej sprawiał, że źle się czułem. Zacząłem również odczuwać brak snu, miałem w nogach już 49 wejść, a 50 pokonałem prawie w całości z zamkniętymi oczami. W tym momencie byłem na wysokim 35 miejscu. Poszedłem na godzinną drzemkę, ale wstałem jeszcze bardziej zmęczony, postanowiłem zakończyć swoje zmagania. Poszedłem więc do biura zawodów, oddałem chip z zaliczoną wysokością 6825 metrów (50 wejść, w sumie 2100 pięter). Jak się później okazało wynik ten pozwolił mi na zajęcie 81 miejsca OPEN na 190 osób, które podjęły się tego wyzwania.



Certyfikat uzyskanej wysokości

Fizycznie (oprócz potrzeby snu) było wszystko dobrze, nogi jakoś specjalnie nie bolały, plecy trzymały się dobrze, nie miałem żadnych skurczy. Niestety nie wytrzymała głowa, pokonała mnie monotonia korytarza, sztuczne oświetlenie, brak jakiegokolwiek okna. Nie spodziewałem się, że będzie to tak trudny start pod względem psychicznym.

Mózg mi tego startu chyba nie wybaczy. Wiem, że przez najbliższe kilka dni będzie się mścił... Gdy tylko zasnę będzie mi fundował koszmary, ze schodami w roli głównej.
Czy wrócę tam za rok? Nie chwilę obecną nie mam pojęcia czy chcę to powtórzyć. Ale jeśli bym się zdecydował, to wiem już jak się lepiej przygotować, wiem czego zabrakło, by wynik był zdecydowanie lepszy.


Wodopój

Czy mogę komuś polecić udział w tej imprezie? Szczerze, to absolutnie nie, jest to monotonne, nużące i psychicznie wyczerpujące zadanie. Nie ma tutaj żadnych pięknych widoków, jak w biegach górskich, nie ma żadnych innych dźwięków oprócz szurania stóp po schodach, piekielna nuda.
Natomiast jeżeli ktoś chce zmierzyć się sam ze sobą, zrobić coś czego nigdy nie zapomni, chce spróbować czegoś innego, to tak, polecam, ale tylko i wyłącznie na własną odpowiedzialność. Ja na pewno nikogo do tego nie będę namawiał.



Monotonia...

Na koniec chciałem podziękować Organizatorom, odwalili kawał świetnej roboty, szerpowie (wolontariusze) byli wspaniali, cały czas uśmiechnięci, cały czas gotowi do pomocy, mobilizowali i zachęcali do kolejnych wejść, i tak przez cały czas trwania zawodów. Wykazali się nie mniejszą wytrzymałością niż startujący zawodnicy. Dziękuję!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz